Błędy odchudzania

2 największe błędy odchudzania

Dlaczego tzw. 'dietetycy’ nie potrafią odchudzać

Zapewne jest w tym wiele ironii, że aby rzeczowo odpowiedzieć na powyższe pytanie, najpierw trzeba być otyłym, potem schudnąć i na koniec samemu zostać dietetykiem. Mając to wszystko za sobą, stoję oto po trzech stronach barykady naraz, co daje mi szczególny przywilej wyrażania opinii nt. wszelkich możliwych trudności, jakie wiążą się z odchudzaniem.

Standardowo sytuacja wygląda tak:

Po wielu nieudanych próbach samodzielnego odchudzenia się, osoba otyła odwiedza dietetyka. Ten przeprowadza wywiad, po czym stawia swojego klienta na specjalnej wadze, która twierdzi, że jego wiek metaboliczny wynosi np. 88 lat. Następnie przerażonemu klientowi* wręcza dietetyk ulotkę o zdrowym odżywianiu i umawia się na kolejną wizytę, na której klient otrzymuje jadłospis sporządzony indywidualnie dla niego na 7 lub 14 dni. Jeśli klient jest zawzięty, to 15-go dnia zjawia się po menu na kolejne dwa tygodnie, po czym… przepada jak kamień w wodę. Kolejny, ostatni już kontakt dietetyka z klientem odbywa się poprzez szybę pizzerii i najczęściej miewa charakter niezręcznej wymiany spojrzeń.

*) Piszę „przerażonemu”, gdyż tak naprawdę niewiele osób wie, co takiego kryje się pod zwrotem „wiek metaboliczny”. Tymczasem waga dokonuje analizy impedancji bioelektrycznej, czyli – mówiąc po ludzku – określa jaki procent masy organizmu stanowią tkanki zawierające wodę, a jaki te, które jej nie zawierają. Tkanka tłuszczowa zawiera mało wody, więc im jest jej więcej, tym mniejszy procent tkanek nawodnionych.

Jako że z wiekiem – fizjologicznie – wody w organizmie jest coraz mniej, uzyskane w badaniu proporcje podstawić można do gotowego schematu „starzenia się”. Jest to więc jedno wielkie przekłamanie, które z wiekiem nie ma niczego wspólnego. (Podejrzewam, że według 'dietetycznej’ wagi odwodniony biegunką niemowlak miałby np. 8 lat; tyle samo lat zapewne waga dałaby ’przewodnionemu’ kibicowi wytaczającemu się z baru).

Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego w 19 na 20 przypadków dieta nie skutkuje?

Błąd nr 1
GŁODZENIE
[zaniżanie dawki energetycznej]

Istotnie, jedyną naukowo potwierdzoną przyczyną ubytku masy ciała jest ujemny bilans energetyczny, a więc fakt, że osoba odchudzana dostarcza w pożywieniu mniej energii, niż wydatkuje podczas swojej codziennej aktywności. Zasadnicze pytanie brzmi: ile energii wymaga codzienna aktywność odchudzanej osoby?

Co do tego, że dieta powinna dostarczać organizmowi wszystkich niezbędnych składników odżywczych w ilości pokrywającej indywidualne zapotrzebowanie – panuje powszechna zgoda. Tu jednak napotykamy na pierwszy zgrzyt, ustalono bowiem dolną dawkę energetyczną, która umożliwia pokrycie wspomnianego zapotrzebowania; wynosi ona 1200 kcal/d dla kobiet i 1800 kcal/d dla mężczyzn.

Co tu zgrzyta?
No to powtórzmy jeszcze raz: 1200 kcal/d dla WSZYSTKICH kobiet i 1800 dla WSZYSTKICH mężczyzn…

Nie wiem jak Wam, ale mi słowo „indywidualne” gryzie się ze słowem „wszystkich”. Błąd leży w tym, że ustalając minimalną uniwersalną dawkę energetyczną, udzielamy oficjalnego przyzwolenia na powszechne jej stosowanie. Stwarzamy sytuację, w której standardowy dietetyk podświadomie dąży do tej właśnie dawki (co widziałem wielokrotnie na własne oczy) sądząc, że jest to dawka z jednej strony bezpieczna, z drugiej zaś ta, dzięki której jego klienci schudną najszybciej. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie: zaniżona dawka energii skutkuje zwykle przerywaniem diety przez głodzonego.

OK, ale idźmy dalej:
Prawdziwe problemy zaczynają się w chwili, gdy dietetyk zabiera się za wyliczenie zapotrzebowania energetycznego swojego pacjenta. W tym celu musi posłużyć się wzorem, jednakże wszystkie dostępne standardowo dietetykom wzory… są ułomne.

Wzór Harrisa-Benedicta oraz równanie Mifflina uwzględniają jedynie wzrost, wiek i globalną wagę osoby badanej. Oznacza to, że stosując te wzory – nie bierzemy pod uwagę proporcji pomiędzy ilością tkanki tłuszczowej a masą beztłuszczową organizmu. Wynik takiego pomiaru może mieć się nijak do rzeczywistego zapotrzebowania na energię.

Łatwo to zrozumiemy, gdy wyobrazimy sobie dwóch mężczyzn w tym samym wieku, tego samego wzrostu i tej samej wagi, z których jeden jest drwalem i kulturystą, nie mającym na sobie ani grama tłuszczu, drugi zaś – leniwym kinomanem, sprzedającym hamburgery w ciasnej budce na 1,5 etatu. Mimo tego, że pierwszy z mężczyzn posiada 30 kg nadmiarowej masy mięśniowej, a drugi 30 kg nadmiarowej tkanki tłuszczowej – oba powyższe wzory wyliczą dla nich identyczne zapotrzebowanie energetyczne.

Aby ustrzec się przed tego typu błędem, dietetycy dysponują wzorami Katch-McArdle lub Cunninghama. Wzory te jednak posiadają inną wadę: uwzględniają jedynie beztłuszczową masę ciała, zupełnie nie biorąc pod uwagę ilości tkanki tłuszczowej. Wyobraźmy sobie np. trzy panie o identycznym umięśnieniu, z których pierwsza w ogóle nie ma nadwagi, druga ma na sobie 20 kg nadmiarowej tkanki tłuszczowej, a trzecia aż 60 kg. Oba wspomniane wzory TWIERDZĄ, że zapotrzebowanie na energię dla wszystkich pań jest identyczne, tak jakby dodatkowa tkanka w ogóle nie istniała. A przecież posiada ona swój metabolizm, zużywa energię… Dodatkową tkankę też trzeba ogrzać, też trzeba odżywić i non stop przebudowywać, bo na tym w końcu polega przemiana materii.

Mało tego – trzeba ją wszędzie ze sobą NOSIĆ! Kiedy więc w kolejnym kroku dietetyk wylicza energię potrzebną na codzienne czynności i przemnaża wagę beztłuszczową przez współczynnik aktywności fizycznej – nieświadomie zakłada, że porusza się tylko tkanka beztłuszczowa (a dodatkowe kilogramy leżą zapewne w przechowalni bagażu).

Mamy więc oto już podwójny błąd ze strony dietetyka: nie uwzględnił ani energii potrzebnej na metabolizm tkanki tłuszczowej, ani też energii potrzebnej na każdy dodatkowy (ponadcodzienny) wysiłek. Efektem jest zbyt niskie oszacowanie energii potrzebnej osobie otyłej na codzienne funkcjonowanie.

Jakby tego było mało – dopiero teraz dietetyk bierze się za właściwe odchudzanie, a więc od tej zaniżonej dawki energii jeszcze odejmuje 500 do 1000 kcal, pilnując tylko, by nie przekroczyć dolnego pułapu 1200 lub 1800 kcal/d.

Tym oto sposobem, stosując się do wszystkich obowiązujących obecnie zaleceń dietetycznych, standardowy dietetyk wprowadza swoich klientów w STAN GŁODU, dziwiąc się przy tym, że po dwóch czy czterech tygodniach 19 na 20-stu z nich ląduje w pizzerii.

Dlaczego tak uważam, tzn. że dietetycy głodzą?
Powie ktoś, że nie mam podstaw do takiego twierdzenia i że jest to poważny zarzut, który powinienem umotywować. Otóż po pierwsze – oceniam po efektach: osoba, która nie jest głodzona raczej nie kończy diety po dwóch czy czterech tygodniach. Po drugie – powszechnie znany jest przykład „właściwego” zastosowania diety ubogoenergetycznej dla kobiety ważącej 100 kg, której ostatecznie zalecono spożywanie 1800 kcal/d – to jest mniej więcej tyle, ile normalnie zaleca się jeść kobiecie szczupłej, ważącej 55 kg i przejawiającej małą aktywność fizyczną.

Podstawowa przemiana materii beztłuszczowej masy ciała 100-kilogramowej kobiety wynosi ~1650 kcal/d. To pozostawia nam tylko 150 kcal/d dla metabolizmu ~46 kg tkanki tłuszczowej oraz TRANSPORTOWANIA JEJ WSZĘDZIE ZE SOBĄ przez całą dobę.

Powstaje pytanie, czy tak mała ilość energii (150 kcal = pół banana) wystarczy, aby choć utrzymać metabolizm 46 kg tkanki tłuszczowej przez 24 godziny? A jeśli tak, to czy zostanie z tego coś dla mięśni – na jej transport? Na te pytania standardowy dietetyk nie udzieli odpowiedzi, gdyż jej po prostu nie zna. A skoro nie zna, to nie wie, jaka jest wartość energii dla podstawowej przemiany materii osoby otyłej, a więc nie wie też tego, czy ją głodzi, czy nie.

Powiem więcej: na powyższe pytanie nie odpowie też żaden lekarz!
Czasopismo Endokrynologia, Otyłość i Zaburzenia Przemiany Materii, które było (być może wciąż jeszcze jest) oficjalnym kwartalnikiem Polskiego Towarzystwa Badań nad Otyłością – opisując zalecenia dietetyczne dla lekarzy – posługuje się wzorami wyliczającymi wartość PPM (podstawowej przemiany materii) pacjenta… z samej tylko jego masy ciała (co wydaje się rozwiązaniem jeszcze gorszym i głupszym niż u Harrisa-Benedicta i Mifflina).

Powie ktoś, że wzory te zalecane są przez FAO/WHO/UNU i dlatego muszą być skuteczne. No to ja się pytam: skoro muszą być skuteczne, to dlaczego nie są? Przejrzałem artykuły naukowe zamieszczone w czasopiśmie w okresie 7 lat i bardzo często – kiedy przychodzi do tych czy innych wniosków – powtarza się tam ta sama uwaga, mianowicie że te czy tamte badania wypadałoby powtórzyć, gdyż większość (czasem znakomita) odchudzanych… przerwała dietę.
No właśnie: dlaczego przerwali?

Drodzy dietetycy, drodzy lekarze, drogie FAO/WHO/UNU.
A może to z waszą dietą jest coś na bakier, nie z pacjentami?

Błąd nr 2
„Dieta dnia ósmego”

czyli zaniedbywanie edukacji.

Załóżmy, że dostałem od dietetyka menu na siedem dni. Powstaje pytanie: co mam zjeść ósmego dnia? Mogę oczywiście przewałkować całe menu ponownie, albo kupić jadłospis na kolejny tydzień, kiedy jednak i ten tydzień minie – znów pojawi się dzień ósmy i problem powróci: co mam jeść?

Osoba odchudzana nie zna zasad, w oparciu o które dietetyk układa menu. Dietetykowi – z drugiej strony – całkiem po prostu nie opłaca się zdradzać tych zasad, ponieważ dłużej nie byłby już pacjentowi potrzebny.

Jeśli nie na trzeci tydzień, to na piąty lub siódmy – odchudzanemu zabraknie pieniędzy lub czasu (lub determinacji) i nie odwiedzi dietetyka. Wtedy zaczyna samemu eksperymentować z dietą, popełniając błędy, które prędzej lub później zatrzymują spadek wagi. To oczywiście skutkuje frustracją i przerwaniem diety.

„Dieta dnia ósmego” to problem braku edukacji; sądzę, że dietetyk nie powinien rozdawać gotowych jadłospisów, tylko uczyć zasad przygotowywania posiłków.

[Niniejszy artykuł jest przedrukiem opracowania z maja 2014;
Publikuję go, gdyż dziś jest równie aktualny.
]
/Ryszard Dziewulski/