Misiek - epizod 6

Kobiety.. iluminują

Leżąc na brzuchu, z niepokojem śledziłem usamodzielniony proces, jaki zachodził na moich plecach. Coś się tam rzeczywiście wykluwało, a mogło być to tylko coś, dla czego pożywkę stanowiłem… właśnie ja.

Wisząc nad bajecznie kolorowymi stronicami, zadawałem sobie pytanie: czy wertowanie babskich czasopism jest właściwym sposobem na zrozumienie kobiecej psychiki?

Z jednej strony pomysł był śmiesznie prymitywny, wręcz prostacki, z drugiej zaś przemawiało za nim stulecie doświadczeń marketingowych rynku wydawniczego. Redaktor, pan czy pani redaktor, to tylko człowiek, stwór chimeryczny i chwiejny w dążeniach, a więc omylny. Ale rynek? Czy mógłby się pomylić? Rynek, właśnie dzięki swej bezduszności, nieustannie weryfikuje słuszność redaktorskich decyzji: to kobiety chcą czytać, tamtego nie chcą; to się im podoba, tamto nie; to rezonuje z ich psychiką, tamto jest z nią niekompatybilne. Mam więc oto przed sobą tysiące artykułów wchodzących w płodne reakcje z kobiecą psychiką, i jeśli uda mi się odnaleźć coś, co je łączy – być może będzie to właśnie przenikający owe artykuły duch kobiecości.

A kobiece czytadła? Czy i za nie nie powinienem się wziąć? A seriale? A…

Natchniony genialnym pomysłem, podpełzłem do komputera. Tak! Jest jeszcze coś, o czym – kretyn! – wcześniej nie pomyślałem: internetowe portale towarzysko-matrymonialne z całym ich bogactwem przekazu. Tysiące kobiet opisujących siebie, opisujących swoje dążenia, swoje oczekiwania, swój świat. Kobiecość, prawdziwa – jak na talerzu. Yes!

Wyszukałem w Internecie jeden z portali towarzyskich. Aby stać się jego… no cóż… członkiem, musiałem utworzyć własny profil, a więc stronę, która byłaby moją wizytówką w portalu, a jednocześnie przepustką do wszelkich jego dobrodziejstw.

Zabrałem się do pracy z wielkim zapałem, ten jednak szybko został ostudzony: stanąłem oto przed koniecznością skonstruowania krótkiej notki na własny temat – tej najtrafniejszej i najkrótszej z możliwych, mającej pojawiać się w głównym oknie wyszukiwarki portalu. Hm… Ktoś, komu nie sprawia kłopotu skonstruowanie kilkuwyrazowej notki opisującej go w sposób wyczerpujący, musi być albo imbecylem albo najszczęśliwszym z ludzi (przy czym jedno nie wyklucza drugiego). Szczęśliwcy raczej nie zaglądają do portali towarzyskich, pocieszałem się więc, że kłopoty z profilem nie mogą być czymś kompromitującym dla członka, a nawet dobrze o nim świadczą.

Jeśli idzie o internetowy przydomek, nawet nie brałem pod uwagę ewentualności nazwania siebie Miśkiem, gdyż ilość podobnie logujących się facetów grubo przekraczała sześć setek. (Taki już jestem: czułbym się kiepsko jako misiek szeregowy, nawet w armii składającej się z samych Behemotów).

Ostatecznie w rubryce „notki najkrótszej” umieściłem dwa słowa: PIŚMIENNEJ SZUKAM. Stało się tak dlatego, że pierwszą rzeczą jaka uderzyła mnie w przeglądanych na chybił-trafił osobistych opisach pań, była daleko posunięta emancypacja ortograficzna tudzież perwersyjna szczodrobliwość w doborze miejsc nagradzanych przecinkiem.

Biedziłem się nad trafnością własnego anonsu tylko do czasu, gdy przypomniałem sobie, że moim celem nie jest internetowa auto-propaganda, ale zgłębianie kobiecej psychiki. Wpisałem więc zdawkową notkę w stylu:

„Nietoksyczny. Bardziej czuje niż wie. Raczej maratończyk niż sprinter. Kłopoty woli omijać, zamiast się z nimi borykać. Uczulony na kłamstwo w każdej postaci. Mięsożerny” .

Zanim uzyskałem dostęp do portalu i zabrałem się za analizę kobiecości, musiałem jeszcze uzupełnić rubrykę opisującą poszukiwany przeze mnie model partnera.

„Musi mieć głowę, tułów i co najmniej jedno ucho. A jak nie, to przynajmniej mądra niech będzie (trudno) i choć trochę urodziwsza od Gertrudy Aksakówny, co to jej „nawet Turczyn nie imał.”

* *

Dyzio był fryzjerem. Od chwili, gdy jakiś pijany cyrkowiec zlecił mu postrzyżyny karawany wielbłądów, uczucie zdziwienia było mu obce. Aż do dziś.

– Zro-zu-mieć-ko-bie-cość?! – zamarł z garścią solonych orzeszków przy ustach. – No ale… po co?

Kwadrans wcześniej pojawiłem się w klubie i zluzowałem przy barze uszczęśliwioną tym faktem Zulę. Co prawda pokazałem jej lekarski termometr i zapowiedziałem, że jeśli gorączka skoczy powyżej trzydziestu dziewięciu, to wychodzę, ale oboje wiedzieliśmy, że tego nie zrobię. Podarowała mi radosnego kuksańca i pognała na spotkanie z Robertem.

– Jak to po co? – teraz z kolei zdziwiłem się ja.

Dyzio, jak zawsze, większą część wieczoru spędzał na barowym zydlu. Trawiony gorączką, bezmyślnie wygadałem się przed nim o zamiarze infiltrowania kobiecej psyche.

– No?

– Bo… bo… chcę wiedzieć, co w zachowaniu kobiety wynika z jej kobiecości, a co z indywidualności, to znaczy inności jej jako człowieka. Rozumiesz?

– Ciężka sprawa – westchnął Żigo, odbierając zamówione piwo. Przyjrzał mi się z troską, po czym zerknął ostrożnie na wskazanie termometru, który nieopatrznie położyłem obok dystrybutora.

– Ale po co? – drążył uparcie Dyzio. – Czy to nie wszystko jedno, gdzie w jednostce ludzkiej kończy się człowiek, a zaczyna kobieta?

– No właśnie nie jest wszystko jedno! Pomyśl: rozumujemy jak dwa różne gatunki, a przecież różnimy się tylko jednym chromosomem. Jednym! Przy odrobinie wysiłku musi się udać. A jeśli się uda, będę w stanie odseparować seksapil od całej reszty. A wtedy…

– Od-se-pa-ro-wać-se-ksa-pil?! Ale po co?! – Dyzio nie dawał za wygraną. – Stracisz to, co najlepsze! Poza tym, gdyby można było zrozumieć kobiecość, to kobiety by ją przecież rozumiały, a na to raczej nie wygląda.

Żigo, który z oczywistych powodów wciąż przysłuchiwał się naszej rozmowie, po raz pierwszy i chyba ostatni w życiu przyznał Dyziowi rację:

– Tak. Rozumienie to niewłaściwa droga – powiedział autorytatywnie.

Zygmunt był podrywaczem. Nazywał siebie pożeraczem cnót, więc bywalczynie klubu nadały mu przydomek Żigo, bywalcy zaś – błyskawicznie przechrzcili ów eufemizm na euhomizm Rzygo, nadużywając go z jakimś zawistnym upodobaniem. Najwyraźniej irytowała mężczyzn świadomość, że jeśliby Zygmunt był myśliwym, i każdą swoją zdobycz chciał znaczyć nacięciem na lufie – musiałby dysponować armatą, której nie powstydziłby się Potiomkin.

Skrzywił się z dezaprobatą.

– Moim zdaniem nie powinieneś próbować rozumować jak kobieta, tylko przestać dedukować jak mężczyzna. Najlepiej przestań myśleć w ogóle. Sukces murowany. Ty, Misiu, generalnie za dużo myślisz.

– Czyli… – koncypował Dyzio – że niby kobiety nie myślą w ogóle?

– Eeee… Tylko bez takich wniosków. – Żigo wzniósł oczy do góry i swój lekko przymglony wzrok wbił w sufit wyklejony opakowaniami po kurzych jajach; w swych wstępnych założeniach, stożki z tekturowej pianki miały wygłuszać wnętrze klubu, ostatecznie jednak przydawały mu jedynie charakteru gminnej tancbudy. – Kobiety, moi drodzy, i-lu-mi-nu-ją.

– …?

– One… przenikają rzeczywistość.

– …?

– …Czym?

– Oczekiwaniem.

– Pieprzysz, Rzygmuś – zirytował się Dyzio. – Oczekiwaniem na co?

Żigo westchnął.

– Zakładasz, że czekać można tylko na coś. Tymczasem one czekają… czekają…

– Na ciebie!

– Czekają w ogóle. Po prostu. Na życie.

Żigo odszedł do stolika, a zaraz potem Dyzio powitał jakiegoś znajomego i wdał się z nim w pogawędkę, rozmowa uległa więc spontanicznemu wygaśnięciu. I dobrze, gdyż jako ktoś nie w pełni władz nie czułem się wtedy na siłach nie tyle nawet bronić, co w ogóle zajmować jakiegokolwiek stanowiska.

* *

Klientów było niewielu, więc, czekając na powrót Zuli, obserwowałem na ukrytym pod ladą telewizorku transmisję z zawodów Pucharu Świata w skokach narciarskich.

Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego kobiety tak często przekrzykują telewizor, szczególnie podczas programów ‘z treścią’. Dlaczego zamiast choćby spróbować posłuchać o czym mowa bardzo często komentują na głos losowo wybraną stopklatkę, zagłuszając przy tym potok słów płynący z odbiornika. Najwyraźniej nie interesuje je sens przekazu, a jedynie wrażenie, jakie wywarł na nich któryś z obrazów. 

Hipotetyczną transmisję sportową, na której Adam wylądowałby na 144. metrze starej skoczni w Obersdorfie, bijąc tym samym jej rekord należący do Zigurda Petersena, kobieta skomentowałyby mniej więcej tak:

„Patrz, Zenuś, patrz, jak cudownie ośnieżone te szczyty, tam w oddali! Ach, te Alpy! Musimy się kiedyś wybrać! I te świerki z czapami śniegu – zupełnie jak na działce u Emilki, pamiętasz?”

Nie inaczej. Nabrzmiały, życiodajny przekaz, w którym wraz z szeroko otwartymi oczami i uszami zatopieni są mężczyźni, nawet nie mąci spokojnej tafli jeziora, nad którego powierzchnią szybują kobiety, zwinnie i lekko, nibyż rusałki z zupełnie innego wymiaru.

„Ależ ten Małysz ma wielki nos! Ciekawe, czy on nosi kalesony pod tym kombinezonem?”.

Czy umiałbym traktować sport w podobny sposób? To znaczy: nie traktować go w ogóle?

* *

Moją uwagę zwrócił nagły ruch przy drzwiach wejściowych. Przez chwilę zupełnie beznamiętnie przyglądałem się wysokiemu mężczyźnie, który zdejmował palto ze swojej towarzyszki, aż w końcu rozpoznałem w nim… Cynamonowego. Nie to jednak było dla mnie najdotkliwsze. Prawdziwym przebudzeniem stał się fakt, że kobietą, której tym razem Cynamonowy nadskakiwał, była – Agata. Czy to możliwe, aby facet, przez którego kiedyś tak bardzo cierpiała Halina, ciotka Zuli, teraz zabierał się za krzywdzenie mojej Eks-Agaty?

Cynamonowy uczył tańca. Mówiło się, że jest w tym nawet całkiem niezły. Być może rzeczywiście był. Prawdziwy problem z Cynamonowym leżał jednak poza sferą zawodową, a był nim… jego wiek. Tak, wiek. Dla większości mężczyzn okoliczność istnienia tzw. 'łabędziego śpiewu’ nie stanowi większej tajemnicy, kobiety natomiast, szczególnie te młodsze, często zdają się bywać tym faktem zaskoczone i nie w pełni świadome, z czym tak naprawdę mają wówczas do czynienia.

Otóż, mniej więcej w okolicy pięćdziesiątki każdy facet – całkiem fizjologicznie i całkiem po prostu – zapada na… hipokobiecemię. W niektórych przypadkach przejawia się ona iście syjamskim szaleństwem na punkcie płci przeciwnej, a trafniej: nagłym rozbuchaniem potrzeby dotyku kobiecego ciała. 

Ofiarami owego szaleństwa padają wyłącznie kobiety: i te drugie, które dają się oszukać starym jak świat łabędzim belle-cantom, i te pierwsze, od których łabędzie odlatują, by cantować te drugie (a śpiewają wtedy po raz ostatni, dlatego też prawie nie ma czego żałować). 

Z paniami pierwszymi sprawa jest smutnie oczywista, w czym jednakże tkwi nieuczciwość w stosunku do tych drugich? Otóż nadużycie polega na zwykłym przekłamaniu odnośnie… konkretyzacji przedmiotu uniesień. Łabędź (do czego sam się, interesownie, nigdy nie przyzna) nie śpiewa o miłości do konkretnej Niej. Łabędź śpiewa o pożądaniu kobiecości w ogóle. 

Jeśliby nagle i podstępnie wymienić tę Nią na, równie kobiecą, inną Nią, to – daję głowę! – łabędź nie zmieniłby ani barwy głosu, ani głębi zadęcia. Śpiewałby nadal tę samą pieśń, bo od samego początku nie chodziło tu o jednostkę, nie chodziło o duszę czy osobowość, ale o kobiecość powszechną: jej cielesność, młodość i jędrność, którymi po prostu pragnie się zachłysnąć po raz ostatni. Tak, bo czuje, że oto nadchodzi kres jego samczości; od jutra nieodwołalnie będzie już nie mężczyzną, a starszym panem. Z tej też przyczyny, to znaczy przymusowego doświadczania osobistej tragedii, łabędzia nie obchodzi fakt, że, folgując sobie, krzywdzi innych, co z kolei z jego klimakterycznych chuci robi całkiem niebezpieczne zjawisko społeczne.

Oczywiście – jak sądzę – nie każdy mężczyzna musi stać się łabędziem, tak jak i nie każdy głodny harcerz od razu kradnie sołtysowej szarlotkę. Prawdopodobnie potrafimy też starzeć się z godnością, pamiętając co, komu i dopokąd poprzysięgliśmy. Ponieważ jednak każdy medal ma dwie strony – fakt, iż harcerz niczego sołtysowej nie ukradł, wcale nie musi oznaczać, że nie jest głodny, więc chyba czasem warto… upiec mu coś gorącego.

Tak więc Cynamonowy śpiewał.
Piał, bajał, bajdurzył, zawodził i rozwodził – choć tego ostatniego sformułowania niekoniecznie używam w sensie metaforycznym. Zula wspominała mi, że jego wydawałoby się nowa żona wyrzuciła go niedawno z poddasza, na którym jej rodzice (nawiasem mówiąc oboje w wieku Cynamonowego) uwili im małżeńskie gniazdko. Tak więc, nie licząc mnogich wcześniejszych zdrad małżeńskich, po opuszczeniu żony i trzódki dzieci, zaliczeniu Magdy-poddaszanki i „wytryknięciu” na dudków jej wielkodusznych rodziców – teraz swą gondolę błędnego canciarza skierował Cynamonowy na nowe, niezmącone jeszcze wody.

– Chłopcze! – skinął na mnie lekceważąco, niczym ukraiński celnik na kolumnę Tirów.

Coś we mnie zgrzytnęło. Zapalając świecę przy ich stoliku, spojrzałem na Agatę. Podczas gdy on tokował, admirował, unosił się metr nad ziemią i rozpływał w szarmanckiej obłudzie, ona spijała z jego ust każde słowo, dopatrując się w tej… kabotyńskiej donżuanerii szczerego zainteresowania własną osobą.

– Dobry wieczór – grzecznie przerwałem mu jakże ciekawą opowieść o tym, że to on to i on tamto. Dopiero teraz Agata zauważyła, kim jest usługujący im mężczyzna; kiedy rozstawaliśmy się przed rokiem, jeszcze tu nie pracowałem. – Życzą sobie państwo… czegoś specjalnego?

Agata patrzyła na mnie z przerażeniem. Zawsze potrafiła wywietrzyć zbliżające się kłopoty; być może powinienem był wtedy odebrać te jej ostrzegawcze fluidy i usunąć się w cień. Być może.

– Przynieś nam, chłopcze, Chateau Perignon… Albo nie! Może od razu coś mocniejszego: dla mnie latający Grasshopper, a dla pani proponuję… migdałowy Finish Virgin z sokiem z limety – tu roześmiał się urzekająco i zażartował: – Zaoszczędzimy mnóstwo czasu i trochę pieniędzy.

I ta właśnie kropla przelała czarę: chciał zaoszczędzić! Na Agacie. Czas i pieniądze. Rzeczywiście: Pieniądze zabrał mu pierwszy rozwód i to wredne żonisko z bachorami; rozwód drugi był już w zarodku i pewnikiem też nieźle pokosztuje. 

Co jeszcze? 

Te opowieści o sobie, o świecie leżącym u jego stóp i turniejach, które kiedyś pęczkami zwyciężał – jakże musiały być już dla niego nudne, skoro wygłaszał je w kółko od 20 lat. 

I te jego wykwintnie brzmiące nazwy drinków, wykute na pamięć wyłącznie w celu wywołania wrażenia światowca; doskonale wiedział, kabotyn, że nikt mu ich nie zaserwuje w lokalu, w którym szczytem wykwintności był korzenny sok do piwa.

Tak… Prócz czasu i pieniędzy – miał wszystko, co jest niezbędne dla hippicznego uwodzenia kobiet: brak zahamowań przed wykorzystaniem ich ufności w emocjonalną dojrzałość mężczyzny; brak oporów przed wyzyskaniem ich marzeń; brak skrupułów przed traktowaniem ich ciała i życia przedmiotowo; brak litości nad ich nadzieją w – być może – zbliżające się oto szczęście… Miał to wszystko. Wcześniej miał też to, czego ja nie miałem nigdy, a co sam dobrowolnie podeptał: Rodzinę. A teraz? Teraz miał mieć też… ją. Latający Grasshopper! Dam ci ja zaraz migdałowy Finish…

Błagalny wzrok Agaty zdawał się wołać: NIE! Ale było już za późno.

– Skoro już mowa o oszczędzaniu – powiedziałem grzecznie – mamy tu ma poddaszu schludną garsonierę; przeleci pan tę panią nie wydając ani grosza, i już za kwadrans będzie pan mógł szukać następnej.

Wiem, wiem… Ale byłem chory! I samotny.

Zresztą – winę za wszystko i tak ponosiła Zulka! I ten jej cały Robert.

C D N