Misiek - epizod 5

Miłość nie jest błędem!

Niekonsumowalność pożycia tanecznego

Mój chorobliwy spokój trwał do piątkowego poranka. Właśnie wtedy odwiedziła mnie Zula.

– Oj, marniutko wyglądamy, marniuteńko… – uderzyła już od progu. – Czy możemy się nie całować na powitanie?

Bardzo, bardzo śmieszne – pomyślałem, usiłując sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek cmoknęliśmy się z Zulą, choćby na żarty. Oczywiście poza tymi urodzinami, kiedy podarowała mi żółtą koparkę. Ukradliśmy potem mamom szminki i sprawdzaliśmy jak smakują zmieszane.

– No wiesz, nigdy nie wiadomo co choremu strzeli do głowy – mrugnęła, dając do zrozumienia, że to poprzednie to był dowcip, którego, kretyn, nie zrozumiałem. Z dumą uniosła pękatą torbę. – Mam! Mam coś, co cię uzdrowi!

Spojrzałem na nią z ukosa, wietrząc podstęp. Tak! To był podstęp.

– Wiem! – odsunąłem się z nieufnością i wycelowałem w nią oskarżycielsko palec. – Przysłał cię stary! Żebyś przepędziła ze mnie złe duchy, bo dzisiaj wieczorem jestem mu potrzebny za barem. Nic z tego!

– No wiesz… – sapnęła z udawanym wyrzutem.

– O nie, nic z tego! Nie wracam. Mam zwolnienie. Lekarskie. Prawdziwe. Wręczyłem mu je osobiście.

– Oj, proszę cię, Rysiek! Błagam! Nie chodzi o starego, tylko o mnie. Błagam! Klęknę. Klęknąć?

– O ciebie? Jak to? – zapytałem, już bez stanowczości w głosie.

I to był błąd. Zula zrzuciła buty i kurtkę, wepchnęła mnie do pokoju, a sama pognała do kuchni. Włączyła czajnik.

– Tym razem to coś naprawdę wyjątkowego. I nie to co myślisz. Zresztą nie wiem. Zaraz ci wszystko opowiem, ale najpierw herbata. Gdzie masz herbatę?

– Zwykłą? Nie mam.

– Nie żartuj.

– Odkąd wyprowadziła się Agata pijam tylko miętową.

– Dlaczego?

– Też mi pytanie: dlaczego. Gdybym po jej odejściu pił tylko wódkę, nikt by się nie dziwił. W czym mięta jest gorsza od wódki?

– Trudno, niech będzie, chociaż nie pasuje do soku z malin. Prawdziwy maliniak ciotki Alusi! Robert! Tak ma na imię. Tańczył w „Torero”, ale pokłócił się z partnerką. Zdaje się, że coś między nimi było. Zresztą nieważne. Gdzie łyżeczki? Przedwczoraj Jolka przyprowadziła go do nas, bo myślała, że wiesz… No i oczywiście obraziła się i teraz się do mnie nie odzywa, bo kiedy razem zatańczyliśmy, to znaczy ja z Robertem. – Zula zakręciła się w kółko. – On też to poczuł. To było to! Uwierz mi, wiem co mówię: to było to!

– Jasne.

– Nie, nie – kręciła głową – zawsze było inaczej. Zawsze było jakoś… no inaczej.

– Jasne.

– I potem z nim rozmawiałam. Nie masz rozpuszczalnej?

– Nie.

– Trudno. A śmietanka?

Krzątając się po kuchni, Zula wykonywała zaskakująco dużo ruchów. Uczulony uwagą Larysy na temat kurzu, zainteresowałem się dokładniej (chyba po raz pierwszy w życiu) zachowaniem Zulki w mojej kuchni.

Przygotowując herbatę i zaparzając kawę nie powinna mieć aż tyle roboty; ja przynajmniej tyle nie miewałem. Ona jednak, w czasie zagotowywania wody, kręciła kurkami, strzelała szafkami, coś myła, coś płukała, rozpakowywała, wyrzucała i przestawiała, od czasu do czasu wykonując zamaszyste ruchy… ścierania?

Tak! Sprzątała moją kuchnię! Zacząłem się zastanawiać, czy to aby nie ona, pojawiając się u mnie klika razy w miesiącu, ściera te wszystkie kurze, które rzekomo nie imają się mojego domu.

Na ladzie okna kuchennego pojawiła się taca z dwoma parującymi szklankami i buteleczką od Alusi.

– No więc rozmawialiśmy i on zaproponował, żebyśmy spróbowali. Wiesz, bo jeśli zrezygnowałabym z Andrzeja, to do turnieju jeszcze zdążylibyśmy z programem. Nie, kawa nie jest dla ciebie, ośle. Ty pijesz malinową! To znaczy do tego następnego turnieju, za trzy miesiące. A właściwie w kwietniu. Robert też tak uważa.

– A co z Andrzejem?

Zula zamilkła.
Tańczyli razem od roku, może nawet dłużej. Dwa większe turnieje, kilka mniejszych. Częste kłótnie. Andrzej twierdził, że ją kocha, ona zaś przekonywała go przy każdej okazji, że tak mu się tylko wydaje, gdyż zapadł na uroczkę. 

Uroczka – choroba jej tanecznych partnerów – wynikała z paktu o niekonsumowalności pożycia tanecznego, jaki od kilku lat Zula miała zwyczaj zawierać z każdym nowym partnerem jeszcze przed rozpoczęciem prób. Nie chwaląc się, to właśnie ja podpowiedziałem jej tę metodę, zaraz po tym, jak zapaćkała mi łzami bardzo ważną akwarelę. Metoda ta, zależnie od tego, z której strony spojrzeć, polegała na niezakochiwaniu się w tych, z którymi tańczyła lub nietańczeniu z tymi, których kochała. 

Pakt okazał się strzałem w dziesiątkę, gdyż dzięki niemu Zula ponownie zaczęła odnosić w turniejach sukcesy. Ich mechanizm był dziecinnie prosty: Będąc równie ponętną jak i błyskotliwą, zawsze działała na partnerów jak waleriana na kocury. Nie mogąc z nią sypiać, pożądali jej coraz bardziej, przez co w końcu przestawali miewać kłopoty z rumbą, o tangu nie wspomniawszy.

– Nic nie trwa wiecznie – wycedziła po długiej chwili. – Poza tym on znowu zaczyna jęczeć, żeby… no wiesz. I tego już chyba nie wytrzymam. Już nie chcę.

– Może… może naprawdę się zakochał? – bąknąłem. Nie wiem, dlaczego to bąknąłem. Chyba dlatego, że była moja kolej, żeby coś bąknąć.

Zula spojrzała na mnie z politowaniem.

– To się odkocha. Tak jak kiedyś w swojej żonie. Kończ tą herbatę.

– Jest gorąca…

– Otóż to. Musimy cię rozgrzać wewnętrznie.

Spojrzałem na nią, jak na wariatkę.

– Dziewczyno, mam trzydzieści osiem stopni gorączki. Uważasz, że to jeszcze za mało?

– Pij! A potem ściągaj te swetry i się kładź!

– Po co?

Zula wyszarpnęła z torby duże pudełko z brzękliwą zawartością.

– Bańki, dziecino. Będziemy stawiać bańki!

* *

Misiek - bańki

Leżałem na brzuchu, przyglądając się minom, jakie wywoływał u Zuli widok moich zabańkowanych pleców. Przyszło mi do głowy, że kiedyś w ten właśnie sposób reagowała na niedzielne filmy przyrodnicze o wykluwających się paskudztwach.

– Wszystko w porządku – powiedziała nagle nie pytana, i to zmartwiło mnie najbardziej.

– Wszystko b y ł o w porządku – poprawiłem. – Zanim tu weszłaś.

– Zaraz wyzdrowiejesz. Na pewno.

– Jasne. Właśnie czuję, jak rosną mi skrzydła.

– Zrozum, ja muszę się dzisiaj urwać. Zastąpisz mnie tylko przez dwie lub trzy godziny. Muszę mieć pewność, że z Robertem jest tak, jak myślę. Rozumiesz?

– Nie rozumiem. „Tak jak myślę”, to znaczy jak?

– No bo dzisiaj wieczorem możemy mieć dla siebie salę, rozumiesz? Tylko dla siebie. A tu ten dyżur za barem – przez ciebie zresztą, bo zachorowałeś. Tylko na dwie godziny. Prosimy. Ja i Robert. A jutro już wraca Andrzej, bo był na świętach u rodziny. No i wraca. I chcę mu powiedzieć. Ale muszę mieć pewność.

– Aha. A nie możesz mu tego powiedzieć pojutrze albo za trzy dni?

– Pojutrze? Pojutrze to już będzie styczeń.

O cholera… Nareszcie do mnie dotarło: Sylwester! Zula chciała tańczyć z Robertem już na Sylwestra. Już jutro! Zaczęło mi się to nie podobać.

– Zula…

– Tak?

– Zawarłaś… to znaczy: czy zamierzasz zawrzeć z Robertem pakt? No wiesz… pakt.

– Pakt? – zapytała. Chyba po to, żeby odwlec o sekundę odpowiedź, której i tak domyśliłem się dwie sekundy wcześniej. – No… jeszcze nie, ale… Myślisz, że to konieczne?

– Zula…

– Oj, przesadzasz. Przecież przez ostatnie dwa lata nic się nie działo.

– No właśnie: nie działo się, bo stosowałaś regułę paktu. Jeśli masz zamiar zakochać się w Robercie, nie wychodź z nim na parkiet, OK?

– Wiem, wiem, zawsze to powtarzasz. To nieludzkie.

– Ale skuteczne. Mężczyźni nie potrafią tańczyć w ogóle; tańczy ich pożądanie. Ich niespełnienie. Muszą mieć o co walczyć. Tylko wtedy są w stanie dorównać kobiecie. Jeśli prześpisz się z Robertem przed turniejem – zaśnie ci na parkiecie.

– A kobieta? A ja? Ja też chcę mieć coś dla siebie.

– A któż ci broni? Po prostu nie łącz miłości z tańcem.

– O! Też powiedział! Artysta! Miłości z tańcem nie łącz!

– No, przecież wiesz o czym mówię. Z seksem…

– O! Jeszcze lepiej! Znawca! Tobie wychodzi tylko jeden taniec: „Stary niedźwiedź mocno śpi”.

– Nie znam się na tańcu, tylko na mężczyznach. Dla nas muzyka nie jest powodem wystarczającym do wykonywania tych wszystkich żałosnych ruchów; musimy podświadomie czuć w tym jakiś, za przeproszeniem, interes. Nie znam Roberta, ale najprawdopodobniej nie uda ci się pójść z nim do łóżka tak, żeby tego nie zauważył, musisz więc wybierać: albo z nim sypiasz, albo tańczysz.

– Rozumiem. Zakładasz, że psychika wszystkich mężczyzn jest tak prymitywna jak twoja i że każdy po spełnieniu odwraca się do nas tyłkiem.

– Nie, Zula, to nie ja coś zakładam, tylko ty: zakładasz, że Robert jest inny. Że nie rządzą nim instynkty, że w łóżku zapomni o orgazmie, a jeśli przypadkowo mu się on przytrafi, to nie będzie po nim ziewał. Wszystkie w końcu popełniacie ten sam błąd. Zawsze ten sam. Aaał!!

Zula postawiła bańkę z takim rozmachem, że aż chlapnęło.

– Miłość nie jest błędem!

Bańka odeszła, wydając nieprzyzwoity odgłos. Zrozumiałem, że Zula jest bliska płaczu. Nie – już beczała!

– Zula… Spełniony facet tańczy gorzej niż Schwarzeneger; wiesz o tym doskonale.

Siąpnęła nosem i sięgnęła po chusteczkę.

– …Sama już nie wiem co wiem.

Ktoś zapukał do drzwi. Odruchowo poderwałem się, żeby otworzyć, i w tym momencie połowa baniek, wydając salwę szampańskich pyknięć, odlepiła się od moich pleców i z brzękiem rozsypała po podłodze. Zulka wrzasnęła na całe gardło, jakby to ją, a nie mnie, ktoś obdzierał ze skóry, po czym, rozmazana i chlipiąca, pobiegła do przedpokoju. Zza otwartych drzwi dosłyszałem przerażony szept Larysy:

– O Jezu… On panią bił…

C D N