Misiek - epizod 3

Insygnia męskości

Właściciele mieszkania leżącego tuż pod moim nie należeli do ludzi przesadnie słownych, nie zdziwiłbym się więc, gdyby nie zgłosili się po odbiór kluczy ani za chwilę, ani po upływie kwadransa, ani też dwóch czy trzech godzin. I tak właśnie… najprawdopodobniej było.

Powyższych danych nie posiadam, bo tuż po nieszczęsnym powitaniu nowej sąsiadki zażyłem nieprzeliczalną ilość różnokształtnych pigułek, popiłem je jakimś musującym plugastwem i odpłynąłem. Po krótkiej nocy, traumatycznych przejściach poranka i solidnym farmakologicznym wsparciu – przespałbym nawet polski finał piłkarskich mistrzostw świata.

Obudziłem się dopiero w porze obiadowej, o czym powiadamiał mnie mój żołądek niecierpliwym burczeniem. Nie było w tym niczego dziwnego, gdyż poprzedni mój posiłek stanowiła kolacja sprzed dwóch dni, którą zjadłem na wczorajszy obiad. Dygocąc z zimna po krótkim gorącym prysznicu, podwoiłem zaplanowaną do nałożenia liczbę swetrów, zaścieliłem łóżko, sprawdziłem stan kaloryferów, objąłem soczystym epitetem wszystkich pracowników wszystkich kotłowni świata i stanąłem w progu kuchni – kuchni samotnego mężczyzny.

Tak, właśnie tym rozpoczynałaby się moja Kronika Chronicznego Samotnika, gdybym kiedykolwiek zechciał ją stworzyć: opisem kuchni. Nie wiem dlaczego, ale akurat atmosfera kuchni wydaje mi się elementem najpełniej mówiącym o domownikach, kuchnia zaś osoby samotnej opisuje ją w sposób podwójnie bezwzględny. Dlaczego? Ponieważ obnaża wszystkie te… pustelnicze nawyki, które w tzw. domach rodzinnych są doskonale maskowane gąszczem przyzwyczajeń zbiorowych.

Moja kuchnia prawdopodobnie nie różniła się od innych kuchni starokawalerskich, a jeśli już, to chyba jedynie porządkiem, na którego punkcie mam leciutkiego fioła. Natura tego fioła jest najprawdopodobniej również starokawalerska; moją słabość do porządku można więc traktować jako swoiste… odmrożenie, czyli sumę blizn pozostałych po okresach moich życiowych zlodowaceń: Skoro nikt nie troszczył się o mnie, robiłem to sam, w sposób tak rozpaczliwie widowiskowy, że aż podejrzany.

Kuchnia, którą wraz z socrealnym umeblowaniem i resztą mieszkania odziedziczyłem po dziadkach, sąsiadowała z pokojem „jadalnym”. Prócz okna zewnętrznego, wychodzącego, jak w jadalnym, na podwórze, posiadała też okno wewnętrzne, podnoszone i mające u podstawy dwustronny blat. Okno to – idealne do serwowania posiłków – służyło mi jedynie do przerzucania odkurzacza, który przechowywałem razem z narzędziami w jednej z kuchennych szafek. W pozostałych szafkach zmagazynowałem pościel (bo po co mi jej aż tyle, skoro i tak używam na zmianę tylko dwóch kompletów?), naczynia, z których nie korzystałem (czyli praktycznie wszystkie poza tymi, jakie mieściły się na suszarce) oraz podręczny warsztat plastyczny, dzięki któremu mogłem pracować w kuchni bez konieczności noszenia ze sobą czegokolwiek (częste zmiany miejsc szkicowania upładniają mnie twórczo; zresztą rano najlepsze światło jest właśnie w kuchni).

Lodówka… Całą zamrażarkę wypełniały foliowane kostki lodu, odogonkowane truskawki (których, zamiast lodu, używam zimą – i tylko zimą – do sporządzania drinków), paczka słomek do „picia przez” (nie wiem dlaczego od lat trzymam je w zamrażarce), litrowy kufel (żeby w lecie zimne piwo nie ogrzewało się od ścianek; litrowy, bo po co dwa razy chodzić), i tona mrożonek (zwykle kupuję je na tony, bo zamrożenie się nie starzeje).

Najwyższą półkę w lodówce zajmowały plastikowe pojemniki z antyzapachowymi wieczkami na trzymane luzem sery i wędliny (wymóg spowodowany chęcią bezstresowego spożywania posiłków: irytują mnie przezroczyste plasterki wędlin o grubości pół angstrema, pakowane w pancerną folię spożywczą, z której rozerwaniem nie radzą sobie nawet gąsienice buldożera), stara płyta CD (podobno oziębienie krążka CD czasem pomaga w jego odtworzeniu przez niby-zużyty czytnik CD-R, właśnie taki jak mój), termoutwardzalne farbki do sitodruku na tkaninach (a więc TU są!) i nóż do krojenia serów (bo po co wyjmować z lodówki ser, żeby go ukroić, skoro można wyjąć już ukrojony)

Prawe skrzydło półki drugiej – zarezerwowane dla ekologicznego ekstraktu z chmielu bardzo konkretnej marki – jak zwykle było puste (taki już urok prawego skrzydła: zawsze jest albo zbyt puste, albo zbyt pełne), natomiast w skrzydle lewym odnalazłem otwartą puszkę tuńczyka w sosie własnym, medium chromakrylowe, majonez, werniksy (kto i po co schował tu moje werniksy?!) i masło orzechowe sprzed Wielkanocy (kiedy ono się wreszcie zepsuje, żebym mógł z czystym sumieniem wyrzucić?)

Całą półkę trzecią zajmowała mocno napoczęta zgrzewka mlek w kartonikach, kupowana raz na miesiąc (rzadziej już się nie da). A na samym dole… (łups… warzywa nie powinny się tak szybko psuć; przecież są w lodówce!).

Kompletnie nie czułem smaku, zjadłem więc… właściwie nie wiem co. Coś bez smaku. W każdym razie zagryzłem to mieszaniną pigułek, ampułek, pastylek i drażetek, a popijając wszystko grzańcem z rozpuszczonej w mleku antygrypowej saszetki, usłyszałem dzwonek. Człapiąc przez przedpokój spojrzałem w lustro. Tym razem było ze mną o tyle dobrze, że mogło być o wiele gorzej: spod dresów nie wyłaziły kalesony, a spod zielonego swetra widać było tylko ten żółty. Otworzyłem drzwi. Przede mną stała… najprawdziwsza na świecie Barbie.

– Dzień dobry – odezwała się ludzkim głosem.

Jak się swego czasu boleśnie przekonałem, istnieją na świecie kobiety nie w pełni świadome czego symbolem jest dla mężczyzny słowo 'Barbie’. Szczerze mówiąc, pośród znanych mi pań nie było nawet takiej, która potrafiłaby spojrzeć na ów symbol wyzbywając się swego naturalnego babskiego uprzedzenia.

Dla kobiety bowiem, jak zdołałem wykoncypować, 'Barbie’ to łyskotliwa cekinada, ucieleśnienie plastikowego kiczu i wrzaskliwego bezguścia. Wyśrubowane proporcje ciała długonogiej lalki stanowią fizjonomiczną analogię krzykliwości jej stroju, i doskonale wtapiają się w formułę symbolu. Reasumując, 'Barbie’ wzbudza u kobiet zrozumiałą odrazę z dwóch powodów jednocześnie: Po pierwsze, jest czymś nieuczciwie niedoścignionym w sensie fizjonomii, po drugie, czymś prostacko prymitywnym, jeśli idzie o środki wyrazu. Tak więc kobiety jednocześnie i nie chcą i nie mogą jej naśladować, a niemoc naśladowania tego, czego naśladować nie chcą – denerwuje je najbardziej. W każdym razie, jako symbol, 'Barbie’ kojarzy im się raczej z kiczem, niż z czymkolwiek innym.

W ustach mężczyzny natomiast, słowo 'Barbie’ nie brzmi ani pogardliwie, ani też zbyt łechczywie. Raczej pobłażliwie i obiecująco, na miano 'Barbie’ zasługują bowiem osobniczki podkreślające kobiecość swojej sylwetki w sposób bezpośredni i niewyszukany (czasem wręcz wulgarny), a to zwykle bywa miłe dla oka. Koniec filozofii. Ostrość i prymitywizm środków wyrazu kompletnie nam nie przeszkadzają. Mając przed sobą 'Barbie’, znaczenie ma dla nas wyłącznie jej sylwetka i tkwiące w niej piękno (!), którego powiew wyczulibyśmy nawet spod złotej kokardy wielkości motocykla. (Tak – piękno tego, CO Barbie eksponuje, a nie sposobu, w jaki to czyni.) Dla nas więc słowo 'Barbie’ jest… może nie tyle symbolem kobiecej cielesności, co zapowiedzią jej eksponowania, cukierkowa zaś forma, jaką w tym wypadku przybiera kobiecość – jedynie zachętą do traktowania jej przedmiotowo.

I właśnie stąd biorą się nieporozumienia.

Patrząc przez pryzmat własnej, odmiennie zakorzenionej symboliki, kobiety błędnie interpretują reakcje mężczyzn, którym przytrafi się zerknąć, czy, nie daj boże, obejrzeć za tym lub innym egzemplarzem. Zwykle wyzywani jesteśmy wtedy od prostaków o kartoflanych móżdżkach, którzy dali się nabrać na prymitywne metody przyciągania samczej uwagi.

Tymczasem my, a raczej tkwiące w nas bestie – po prostu patrzymy (bo 'Barbie’ jest do patrzenia), ale patrzymy – i tu uwaga! – na eksponowaną kobiecość, a nie na kicz, w który jest przystrojona! Jeśli kto nie wierzy, niech zapyta dowolnego faceta, co miała na sobie lalka, za którą się właśnie obejrzał. Daję głowę, że spośród wszystkich części jej garderoby, wymieni jedynie te obcisłe, rozcięte lub prześwitujące, w skrajnych zaś przypadkach w ogóle nie odtworzy z pamięci tego co opinało, gdyż eksplorował wyłącznie to, co było opięte. (Jeśli komuś trudno w to uwierzyć, to znaczy, że nie jest mężczyzną.) I nie ma w tym żadnego poważnego „nabierania się” na cokolwiek, bo któż traktowałby Barbie poważnie? No? Któż?

– Dzień dobry – odpowiedziałem.

Nie mogłem się powstrzymać, aby nie zlustrować jej sylwetki szybkim skanem typu preview.

– Mam do pana prośbę: czy mógłby mi pan pomóc? – powiedziała błagalnym tonem, po czym odczekała tę profesjonalną chwilkę, dzięki której impulsy wzrokowe przeciętnego mężczyzny mają czas, by dotrzeć do właściwych okolic decyzyjnych. – Chodzi o zawieszenie kwiatka. Tu, w mieszkaniu na parterze, tuż pod panem. Ja nie wiem jak to zrobić, a pan na pewno z łatwością by sobie poradził. Pukałam już do sąsiadów, tam na dole, vis a vis, ale gdzieś sobie poszli.

Dziwne…
Co prawda niewiele pamiętałem z wydarzeń poranka, ale mógłbym przysiąc, że jeszcze parę godzin wcześniej moja nowa sąsiadka z dołu była brunetką. Cóż to jednak znaczy dla kobiety parę godzin; pewnie już się przefarbowała ze trzy razy tam i z powrotem. A to, że rano jej sylwetka wydawała mi się nieco mniej… strzelista? Cóż, rano była w zimowej kurtce, a teraz? Krótka czarna spódniczka, różowe rajtuzki i takiż sweterek z dużym dekoltem. Czy nie jest jej zimno?

Odchrząknąłem.

– No dobrze, ale… to ma być gwóźdź, coś do regipsu, czy kołek? Może inaczej: na jakiej ścianie ma wisieć ten kwiatek? To znaczy: na której? I jaki to kwiatek? Ciężki jakiś?

– Oj, to musiałby już pan sam zobaczyć, bo ja się zupełnie na tym nie znam. Pójdzie pan ze mną?

Czy pójdę z tobą? Ech… Na koniec świata! – zażartowało czające się we mnie zwierzę. – Żebyś tylko mądra była… – dodałem od siebie. – I wyrozumiała, i lojalna, i kochała mnie choć trochę… – dopowiedział mężczyzna. – I żebyś za dużo nie mówiła! – wmieszało się coś czwartego.

Otworzyłem szerzej drzwi, w geście zapraszającym do wejścia.

– Proszę pokazać która to ściana – powiedziałem, ale już w chwilę później dotarło do mnie, że sąsiadka nie bardzo wie, czego od niej oczekuję i jaki sens ma zwiedzanie moich metraży. – Spróbuję wyjaśnić: Skoro mówimy o mieszkaniu tuż pod moim, to znaczy, że układ ścian jest w nim identyczny, prawda? Proszę więc pokazać, na której ścianie ma wisieć ten kwiatek, a ja od razu się domyślę, co też powinienem ze sobą zabrać, schodząc na dół.

– Dobrze, spróbuję – powiedziała Barbie i… przestąpiła próg mojego domu. (Próg mojego domu! Barbie!! Przestąpiła!!!)

– Łaaaałłł..ładnie tu pan maaaa, panie… – chlapnęła rzęsami o kilka razy za dużo.

– Mam na imię Ryszard. Pani wybaczy, ale czy myśmy się już przypadkiem nie…

– Larysa – powiedziała Barbie wyciągając w moim kierunku dłoń. 

A więc zginalna, pomyślałem. Bo taką właśnie nazwę zauważyłem kiedyś na pudełku w sklepie z zabawkami: „Barbie zginalna”. Podając jej rękę, po raz kolejny doznałem wrażenia, że osoba, z którą rozmawiam nie była tą, za którą ją brałem. W tamtej jednak chwili zakładałem, że uzurpatorką i zjawą była czarnula w kurtce, która śniła mi się rano, nie zaś ów odpustowy anioł, który właśnie wpływał do mojej sypialni. (Do sypialni! Anioł!!)

– To chyba ten pokój. Tak. Tu, na tej ścianie.

– Ta jest nośna. Do wiercenia. Potrzebny nam będzie… – zawahałem się. Nie z powodu swojej budowlanej niekompetencji, ale dlatego, że fachowe określenie „kołek rozporowy” wydało mi się ze wszech miar nieprzyzwoite. – Yyy… dybel. Tak, potrzebny będzie dybel.

Idąc do kuchni po akcesoria, natchniony nieledwie palniętą gafą, przypomniałem sobie pewną teorię na temat męskiej pomocy niesionej kobietom. Mianowicie, że im mniej mężczyzna otrzymał od kobiety, tym więcej jest gotów jej dać; jeśli jeszcze nie dostał niczego – zrobi wszystko, o co ona poprosi, a nawet więcej.

Niespodziewana wizyta Larysy, a raczej odgrywana przez nią komedia, uświadomiły mi, na czym polega słaby punkt owej teorii. Zakłada ona mianowicie, że postępowaniem mężczyzny może kierować tylko jeden rodzaj pobudki – pobudka erogenna, a pośrednio, że jest ona bodźcem nieświadomym.

Cóż jednak, jeśli tkwiąca we mnie bestia, chwilowo rozbudzona cukierkową odmianą kobiecości, nie posiada nade mną władzy? Jeśli znam ją jak zły szeląg, bo ulegałem jej już setki razy i setki razy ją też pokonywałem? Ja, Misiek. Człowiek. Cóż, jeśli po prostu muszę z tą bestią żyć, dźwigać ją na plecach i codziennie znosić jej kaprysy – tylko dlatego, że stanowi, chcianą czy nie, cząstkę mojej natury? Nie wybierałem przecież ani swojej płci, ani też wszystkich jej ułomności czy przewag, o ile któreś z cech takimi się okazują.

Czy więc na pewno kierują mną wyłącznie podszepty bestii? A rozum? Co z rozumem? Czy rozsądnym byłoby nie pomóc kobiecie, tylko dlatego, że przypomina plastikową lalkę? A gdyby przypominała Lecha Wałęsę? Czy wygląd potrzebującego powinien mieć znaczenie przy okazywaniu objawów sąsiedzkiej życzliwości? Dlaczego więc, przy podejmowaniu decyzji o pomocy, nie miałbym pominąć faktu, że bestia nie może oderwać wzroku od pośladków Larysy? Cóż mi zawiniły te nieszczęsne pośladki?

Owszem, ktoś kąśliwy mógłby powiedzieć, że wyglądałem wtedy jak tokujący głupiec. (Dziwne, że dla mnie jako mężczyzny-bestii wcale nie było to upodlające, podobnie jak i kobiet-potworów nie mierzi interesowne wybudzanie drzemiących w nas instynktów.) Niemniej mnie jako człowieka jej przerysowany seksapil, który ewidentnie zaprzęgła właśnie do prac domowych, uwierał do tego stopnia, że poczułem się nikczemnie: niby wioskowy głupek prowadzany na smyczy przywiązanej do interesu. Poczułem w sobie sprzeciw, dość bolesny zresztą. A więc poza rozumem i bestią był we mnie jeszcze artysta ze swoim urażonym poczuciem godności estetycznej. Tak, bo częścią przekazu jest przecież forma, a tą Larysa wyraźnie przewulgaryzowała. Zresztą, poza wszystkim, wodzenie musi dzielić od uwodzenia ta sama przepaść, która leży pomiędzy naiwnością i nadzieją: dla jednych niewidzialna, dla innych nie do przeskoczenia.

– Mieszka pan sam?

– Niestety.

– Napraaaawdę? – niby-zmartwiona przechyliła główkę. Odczekawszy, aż blond-lok spłynie jej na oczy, chlapnęła rzęsami, po czym teatralnie rozejrzała się. – Ładnie tu. Tak przytulnie i domowo. Jak pan to zrobił?

– To dzięki zasłonom.

– Nieeee. Na pewno nie. Osobiście nie lubię zasłon.

I właśnie dlatego twoje mieszkanie przypomina kolejową dyspozytornię! – pomyślałem. Łups… Czyżby aż tak zirytowało mnie „wodzenie”, którego pozornie padałem właśnie ofiarą, czy tylko sugestia, że nie wiem co mówię? Chyba jednak to drugie.

Dlaczego kobietom wydaje się, że facet nie będący gejem nie powinien zabierać głosu w sprawach dotyczących gustu, wyczucia i dobrego smaku? Cóż z tego, że jestem artystą?; cóż z tego, że od lat przedmiotem moich codziennych starań jest, nie mniej i nie więcej, ale właśnie budowanie klimatów?; cóż z tego, że ślęczę nad nimi dniem i nocą?; że od lat łamię sobie głowę nad tym, by tworzone przeze mnie formy były spójne, zgrabne i wyważone? Najwyraźniej nie ma to najmniejszego znaczenia. Z racji brzydoty mojej płci każda kobieta ma prawo traktować mnie jak kosmatego małpiszona, choćby nawet sama nie potrafiła dostrzec prostej zależności pomiędzy zasłonami i domowością domu.

– Dlaczego?

– Bo osiada na nich kurz.

Masz ci los! Kurz? Jaki kurz?! Zdaje się, że jeszcze nigdy w życiu nie myślałem o zasłonach w kontekście kurzu. Właściwie do dzisiaj nawet nie wiedziałem, że taki kontekst istnieje. O kurzu… słyszałem i widziałem go nawet, jak się nagromadził, ale żeby o nim aż myśleć i kierować się tymi myślami w postępowaniu? Komu przeszkadza kurz? I w czym? Przecież po pierwsze prawie go nie widać, a po drugie nie zmienimy faktu, że kurz był, jest i będzie! Problem nierozwiązywalny. Strata czasu i energii. Sprawa z góry przegrana. Kurz?! Boże, zbaw wreszcie kobietę!

– No… gdzieś przecież musi osiadać ten cały kurz, więc może niech sobie po prostu osiada. Co w tym złego? Chyba nie woli pani, żeby przez cały czas wisiał w powietrzu.

– Oj, nie rozumie pan: kiedy kurz osiądzie na parapecie, to można go zetrzeć, a z zasłon wzbija się na nowo przy każdym ich poruszeniu. Mając zasłony, trzeba więc co chwilę ścierać. Czym się pan zajmuje?

Ścierać? Co chwilę? Przerwałem przeszukiwanie pudełka z wiertłami i zamarłem w woskowym bezruchu. W ułamku sekundy zweryfikowałem mniemanie na temat własnego zamiłowania do porządku: albo to, co miłowałem nie było porządkiem, albo uczucie, które do niego żywiłem, nie było wystarczająco czyste. Gorączkowo przetrząsałem pamięć w poszukiwaniu jednego choćby wspomnienia o ścieranym przeze mnie kurzu. Na próżno. Czyżby cały mój kurz wciąż tkwił w zasłonach? A może mężczyźni po prostu nie miewają kurzu? Bo cały gromadzi się w mieszkaniach kobiet – miejscach często ścieranych. Po prostu lubi być ścierany.

– Jestem projektantem. I grafikiem. Ilustratorem. Wracając do kurzu…

– Łaaał, a co pan ilustruje?

– Co się da. Bajki przeważnie. Podręczniki. Projekty okładek. Różnie. Co kto zamówi.

– Czyli… pracuje pan w wydawnictwie? Ciekawa praca.

– Nie, nie w wydawnictwie, raczej dla wielu wydawnictw. Jestem, jak to się mówi, wolnym najmitą. Zlecenia. Ale żyje się z tego bardzo różnie, więc wieczorami dorabiam. A pani? Kim jest z zawodu?

– Jestem rusycystką, tłumaczem. Ma pan coś do pokazania? Pana autorstwa.

Insygnia męskości

Zbrojny w niekwestionowalne insygnia męskości: skrzynkę narzędziową i wiertarkę – stanąłem w progu gotowy do walki z bezwładnością rzeczy martwych, która zaatakowała i przeraziła Larysę. Mając zajęte ręce, wskazałem ruchem głowy.

– Tamta witrynka. Po lewej stronie od choinki; moje muzeum zajmuje dwie górne półki.

– To wszystko, to pana obrazki? Naprawdę?! – wyjęła parę książeczek.

– Ano, moje. I te tu na tej ścianie. I na tamtej. Wszędzie tu mnie pełno.

– Są prześliczne! Przeurocze. Dzieci muszą je uwielbiać. Lubi pan dzieci?

– Jestem gotowy. Możemy iść.

* *

Jak się mogłem domyślić od samego początku, nie chodziło o jeden kwiatek, a o cały ich młodnik. Znalazły się też ze dwie półki, jakieś lustro i siedem obrazków. Gdy odłożyłem wiertarkę, moja zdrewniała od wibracji ręka o mało nie upuściła filiżanki kawy, którą zostałem nagrodzony.

Przycupnąłem na zrolowanym dywanie pomiędzy pralką a wielką paką z garnkami, Larysa zaś usiadła na ławie, tuż przede mną. Pierwszą nogę oparła o stertę książek, drugą zaś założyła na pierwszą. Jako że miała na sobie miniówę, musiała to zrobić bardzo specjalnie lub bardzo przypadkiem. Bardzo.

– Dziękuję! Naprawdę nam pan pomógł. Ewka nie uwierzy własnym oczom. Ależ to będzie niespodzianka!

– …Ewka? – zmarszczyłem czoło, ogłuszony nagłą reminiscencją. Ależ tak! Córka oberżysty! Istniała naprawdę.

– Podobno już się poznaliście. Poszła z Maczem na zakupy. Lada chwila powinna być z powrotem.

Wibrującą dłonią podparłem czoło. A więc poranny koszmar nie był snem: pies Maczo, bamboszki i ja jako upiór kamienicy…

– Więc… będziecie mieszkały razem?

– Nie, skądże. Przyjechałam na trochę, żeby pomóc. Wie pan, rozpakowywanie, urządzanie i tak dalej. Mnóstwo przy tym dźwigania i w ogóle. Może dla faceta przeprowadzka to małe piwo, ale dla nas to coś przerażającego. Poza tym dawno się nie widziałyśmy, więc przy okazji nagadamy się za wszystkie czasy.

Przed oczyma mojej gorączkującej duszy ujrzałem dwie kwoki siedzące po uszy w bałaganie i z rozmiłowaniem gdaczące o swoich kogutach – tych właśnie, z których żaden nie ofiarował im pomocy w uprzątnięciu kurnika.

Swoją drogą, to ciekawe, dlaczego kobiety najczęściej wybierają sobie niewłaściwych facetów, od których nawet nie egzekwują pańszczyzny, nie mówiąc o oczekiwaniu czegoś ponad nią? Latami potrafią jedynie chłonąć balsam adoracji i karmić swój zmysłowy głód męskości, o pomoc zaś w najprostszej sprawie zwracają się do sąsiadów z góry. Dlaczego żaden dzwon nie uderza wtedy na alarm?

Generalnie bowiem, z męskiego punku widzenia, każda pomoc nieznajomej kobiecie jest wchodzeniem w kompetencje jej faceta, a więc czymś przeciwnym naturze. (Za co w skrajnych przypadkach można nawet oberwać po mordzie, bo wyręczanie mężczyzny jest albo udowadnianiem mu niekompetencji, albo uwodzeniem jego partnerki; obie ewentualności często zresztą zlewają się w jedno.) Owszem jest w tym konserwatyzm, ale czyż męskość nie polega w ogromnej mierze na konsekwencji i hołdowaniu zasadom? Poza tym, z nieromantycznego punku widzenia – bo czemuż by czasem nie zgasić świec i nie zapalić światła? – każdy związek jest też układem wzajemnych zobowiązań, których nie wypełnianie po prostu musi zaburzyć jego harmonię. Prosząc o pomoc obcego faceta, kobieta niszczy harmonię swojego związku w tym samym stopniu, co jej facet, migając się od pańszczyzny.

– Kobiece rozmowy… – uśmiechnąłem się, jakbym wiedział o czym mówię. Chciałem coś dodać, aby Larysa nie odebrała tego uśmiechu jako wyrazu politowania, ale było już za późno.

– Ach, więc ma pan coś przeciwko babskim plotkom.

– Ależ skąd. Po prostu… – próbowałem ratować sytuację – słyszałem teorię, według której jedynym sposobem, w jaki kobiety nawiązują zażyłość jest rozmowa. To prawda?

Larysa zawahała się.

– Chodzi panu o przyjaźń? To znaczy, pomiędzy kobietami?

– Tak, o przyjaźń. Taką wewnątrzpłciową. Zażyłość. Jako fenomen.

– Nie rozumiem. Pyta mnie pan, czy to prawda, że kobiety nawiązują zażyłość rozmawiając? A w jakiż inny sposób można ją nawiązać?

– A widzi pani?! Innej możliwości nawet nie wzięła pani pod uwagę. Ponoć, w odróżnieniu od kobiet, mężczyźni nawiązują zażyłość – wspólnie działając.

– Aha. A rozmowa nie jest działaniem?

– A jest?

– Rozumiem: mężczyźni ze sobą nie rozmawiają. W ogóle. Po prostu, w przeciwieństwie do kobiet, nie używają tej prymitywnej formy nawiązywania zażyłości. Tak?

Larysa, jakby za karę, zdjęła nogę numer dwa z nogi numer jeden: powiedziałem coś, przez co przestałem zasługiwać na prospekt jej uda. Koniec wodzenia. Co miało wisieć zawisło, kawa wypita, małpiszon do domu.

– Rozmawiamy, ale… jakoś inaczej. – Tonąłem. Każde wypowiadane przeze mnie słowo pogrążało mnie w ruchomym piachu, w którym i tak tkwiłem już po uszy. – Ja po prostu… nie rozumiem. A czasem naprawdę bardzo chciałbym zrozumieć…

– Jest pan szowinistą.

Zatkało mnie.

– Skąd ten pomysł?

– Podkreśla pan różnice dzielące mężczyzn i kobiety. Przyjaźń dzieli pan na normalną czyli męską i tę niezrozumiałą, żeńską. Jeszcze chwila i zdegraduje nas pan do niższego gatunku.

Czyżby feministka? Barbie-feministka?!

– Hm, wydawało mi się, że to raczej pani podkreśla dzielące nas różnice. A ja? Ja je tylko próbuję zrozumieć.

– Ah, więc to ja je podkreślam?! A kiedyż-to ja je podkreśliłam, hę?

Dopiłem ostatni łyk kawy.

– Choćby pukając do moich drzwi i zapraszając mnie tu z wiertarką.

W odpowiedzi Larysa spojrzała na zegarek.

Dlaczego ja nie rozumiem kobiet?
Nigdy ich nie rozumiałem.

C D N